Monoke
Dołączył: 08 Lip 2009
Posty: 44
Przeczytał: 0 tematów
Pomógł: 1 raz Ostrzeżeń: 0/3 Skąd: z Miasta Gwiazd...
|
Wysłany: Śro 20:18, 03 Mar 2010 Temat postu: Na dnie oceanu czasu. |
|
|
Patrząc za okno widzę ciemność, tak nieprzebraną, tak czystą i cichą, jak toń oceanu. Tylko w oddali, gdzieś na linii horyzontu, skrzą się jasne punkciki latarni.Świat, który mnie otacza nie dorównuje temu w mojej głowie. Utopia wciąż pogrążona w narkotycznym śnie, nieskończenie idealnym śnie, w którym po ulicach przechadza się wisielec, ciągnąc za sobą swój sznur. Nie lubię żywych ludzi. Oni gniją od środka, od duszy, wydychając trujący odór zanieczyszczają powietrze. Nie, nie lubię ludzi. Nienawidzę wręcz ich słodyczy, ich obłudnych uśmiechów, które w rzeczywistości są po prostu skurczami mięśni, tak nieudolnymi, tak odstraszającymi... Oni nie maja pojęcia o moim istnieniu, ale ja o nich wiem, wiem wszystko. Czuję na swojej skórze ich palący oddech, są blisko, bardzo blisko. Jednak na tyle daleko, by mnie nie dotknąć, by nie zarazić wirusem, wirusem Homo Sapiens. Nawet gdy krzyczę, oni mnie nie słyszą, gdy ich dotykam - nie czują. Są jak marionetki, jak bezwolne laleczki w rękach Tego z góry. Zamknąłem okno, przestałem ich widzieć. Nie ma ludzi, nie ma świata, jestem ja. Ja... i On. Odwróciłem się, mój wzrok przesunął się po zakurzonej podłodze, starej komodzie, zatrzymując się na wielkim lustrze opartym o ścianę. Podszedłem do niego z wyciągniętą dłonią, moje opuszki natrafiły na lodowatą taflę, po skórze przebiegł dreszcz. Nie znosiłem, gdy to robiła, wiedziała, że kocham to lustro, że kocham swoje w nim odbicie. A jednak...
Oderwałem dłoń od tej bryły lodu i ukląkłem na podłodze, mój oddech zmieniał się w obłoczek pary.
- Kochana moja - powiedziałem czułym szeptem, grubo podszytym drwiną.
- Słowo moje, przeciw słowu twemu. Myśl moja przeciw twojej. Dobrze wiesz, że i tak duszy swej nie odzyskasz. - Usłyszałem w odpowiedzi.
Uderzałem pięścią o lód przy akompaniamencie jej śmiechu, a potem... Słychać było już tylko spadanie kropel krwi na zakurzoną podłogę.
Niebo się dla mnie zamknęło, piekło swych bram otworzyć nie chce. Tylko ziemia, ludzka kraina zechciała mnie przyjąć. Mnie i moją duszę w lustrze.
Przez tak długi czas obserwowałem tę rasę, z wyglądu niemal identyczną jak ja. Oni z epoki kamiennej przynieśli złowróżbny pył. Gdyby bogowie antyczni mogli zobaczyć, co prometejskie dzieci robią z ich dawną krainą... Jednak zobaczyć nie mogą, ich rzeźbione oczy zieją pustką kamienną. Zrodziło się pytanie. Kto kogo stworzył? Bogowie ludzi, czy ludzie bogów? Ach, kimże są bogowie? Posągi ciosane w skale, wchłaniające w swą pustkę prośby i błagania milionów. Wszechmogące istnienia, których materia przynosi śmierć, których ogień oczyszcza. Wiatr unosi popioły w górę, hen ponad skalne szczyty wiary, ponad oceany ciszy i morza czasu. Hen, ponad lodowce gorejące od nienawiści...Ludzie nie mogą być bogami. Oni są śmiertelni, oni umierają, odchodzą... Więc bogów nie ma? A może są? Może każda ich cząstka kryje się w antycznych posągach i ludzkich duszach? Może to właśnie te boskie cząstki kierują wiarą i czynami miliardów istnień. Możliwe, bardzo możliwe...
Uniosłem głowę, obłok myśli wzbił się w górę i rozpłynął w dusznym, nocnym powietrzu.
Post został pochwalony 0 razy
|
|